Gdy przyjechałam do Rumuni, od razu wiedziałam, że oprócz zwiedzania najciekawszych zakątków tego państwa, muszę odwiedzić jeszcze jedno miejsce. Bliższe niż rodzinne miasto w Polsce, usytuowane między Europą i Azją. Jedno z dwóch miast na świecie, leżących na dwóch kontynentach – Istambuł. Piękne i urokliwe miasto rozciągające się wzdłuż Morza Marmara, po obu stronach cieśniny Bosfor, zwane dawniej Bizancjum i Konstantynopolem. Doczekałam się. Pojechałyśmy tam w maju – ja i dwie znajome. Przygody nigdy nas nie opuszczają więc i w tym przypadku nie mogło być inaczej, a zaczęło się już w drodze.
W autobusie.
Najtańszym sposobem dostania się z Rumuni (w moim wypadku z Bukaresztu) do Istambuł jest bus. Znalazłyśmy firmę, która codziennie o 17 wykonuje kursy, by na 5 rano być w Istambule. Idealnie! – myślałyśmy, prześpimy się po drodze i rano startujemy. Nocleg już w Istambule znalazłyśmy przez couch-surfing. Nasz znajomy polecił nam gospodarza, więc o jakiekolwiek niebezpieczeństwo obaw nie miałyśmy. Jednak po drodze… Już na samym początku coś było nie tak. W około pięćdziesięcioosobowym autokarze jechałam ja, dwie znajome, mężczyzna i kobieta oraz ekipa z kompani przewozowej – cztery osoby. Zastanawiałyśmy się czy w ogóle zdecydują się na wyjazd przy tak małej liczbie osób, ale to był: „no problem”. Natomiast później gdy próbowałyśmy się czegoś dopytać po angielsku, jeden z pracowników: Turek, stwierdził, że lepiej się dogadamy po polsku i tak zaczął do nas mówić. Gdy zdziwione, byłyśmy już w trasie, niedługo przed granicą bułgarską, polskojęzyczny Turek podszedł do jednaj znajomej i zapytał ją o coś. Gdy zobaczyłam jej reakcję, wiedziałam, że coś jest nie tak. Otóż okazało się, iż zapytał ją czy możemy – każda z nas – wziąć od nich 10 000 euro, a gdy będziemy już w Istambule oddać im z powrotem. Oczywiście nie zgodziłyśmy się – to była legalna ilość pieniędzy, którą każdy może wwieźć do Turcji, jednak żadna z nas nie miała ochoty – w razie jakiejkolwiek kontroli – tłumaczyć się skąd mamy te pieniądze. Bo przecież nie od rodziców na pamiątki. Po pewnym czasie „kolega” przyszedł ponownie i ponownie zadał pytanie, tym razem drugiej znajomej. Zaprzeczyła ruchem głowy i skończyła dyskusję. Przyznam, że sytuacja robiła się podejrzana. Głośno i otwarcie wyrażałam swoje opinie, że „to chyba jakaś mafia”, „dziewczyny nie dajcie się zmanipulować”, „nie bierzemy żadnych pieniędzy”. Już w Bułgarii podeszła do nas kobieta z obsługi pokazując plik pieniędzy (ona nie mówiła ani po polsku, ani po angielsku) jako ponowienie prośby, a na naszą kolejną odmowę zapytała tylko: coffe? tea? Odmówiłyśmy. Chciałam rozładować atmosferę, mówiąc, iż na pewno są tam środki usypiające, zapominając o tym, iż na drugim końcu autobusu siedzi Turek, który rozumie język polski. Ciekawi byli dla nas również pozostali dwaj pasażerowie. Z nimi obsługa nie rozmawiała, a przez większość czasu po prostu spali. Gdy nadeszła noc myślałyśmy, że jesteśmy już spokoje, ale nie, jeszcze raz podszedł do nas Turek pytając jaki mamy problem i czemu nie chcemy wziąć tych pieniędzy. Wtedy moje zdenerwowanie osiągnęło apogeum, odpowiedziałam: „Bo nie” i udając, że śpię obserwowałam nerwowe kręcenie się obsługi po autokarze. Dotarliśmy do granicy. Cyrk się nie skończył. Na przejściu granicznym o północy odbywał się istna komedia. Dosłownie skakałyśmy po granicy. Aby szybciej dostać się z okienka do okienka (w celu otrzymania wizy, o czym przewoźnicy zapomnieli i chcieli nas wwieźć bez tego) po prostu biegałyśmy na tym przejściu raz po przodu by potem znów cofnąć się do innego stanowiska i tak chyba jeszcze trzy razy. Cały czas ściskałyśmy kurczowo swoje plecaki (na wszelki wypadek), a każde oddanie paszportu było bardzo nerwowe. W końcu skoki na granicy się skończyły, wsiadłyśmy i pojechałyśmy dalej. Miało być spokojnie. Miałyśmy o 5 rano dojechać na dworzec autobusowy, a z tamtą osoba, u której miałyśmy spać miała nas odebrać. Dojechaliśmy na 5, ale do tej pory nie mam pojęcia gdzie… Pamiętam, że w półśnie, w podejrzanej dzielnicy, prawie w środku nocy (była 5 rano, ale panował kompletny mrok) otrzymałam wiadomość, iż „maszyna staje i nie jedzie”. Nie była to wada techniczna, po prostu koniec trasy. Nagle polskojęzyczny Turek nie rozumiał naszych pytań, czemu, dlaczego, co mamy teraz robić oraz jak mamy powiedzieć naszemu couchsurferowi gdzie jesteśmy. Obsługa była miła i nawet mogę przyznać zażenowana sytuacją. Nie wyrzucili nas, ale kazali wyjść, nie tłumacząc czemu. Najdziwniejsza była sytuacja pozostałych dwóch pasażerów – oni nie musieli wychodzić, a poza tym wciąż spali. W tym całym zamieszaniu, nagle z pobliskiego meczetu zaczęły dochodzić śpiewy. I jeśli ktoś był w kraju arabskim wie, co mam na myśli. To przeszywające głosy, unoszące się po całym mieście. A ponieważ meczet był kilka metrów obok, głos był tak wyraźny, i trakcie zaistniałej nerwowej sytuacji, sprawiał wrażenie wręcz przerażającego. „No to jesteśmy w Turcji” podsumowała znajoma,. Wtedy powiedziano nam, że zamówiono dla nas taksówkę i ona dowiezie nas na dworzec. Oczywiście protestowałyśmy: po pierwsze nie wsiądziemy do taksówki, której same nie zamówiłyśmy, po drugie nie będziemy płacić za dojazd gdzieś, gdzie powiedziano nam, że będziemy, a po trzecie kto wie ile w ogóle naliczy nam ten „zamawiany taksówkarz”. Jednak udało nam się dodzwonić do Aliego (osoby u której miałyśmy nocować), on porozumiał się z „naszą mafią”, podał swój adres i kazał taksówkarzowi zawieźć nas prosto do domu. Nie wierzyłam, ze wsiadłam do tej taksówki, ale chyba nie było wyboru. Czułam się jak w filmie, jednak nie miałam żadnych złych przeczuć, jedynie małe obawy – i słusznie! Taksówkarz nie wiedział jak ma jechać. Trzy razy zatrzymywał się żeby pytać o drogę, minęliśmy ekipę filmową, a na koniec dowiózł nas do hotelu(!). Moja cierpliwość została wystawiona na wielką próbę. Jednak po kolejnym telefonie do Aliego, dojechał na miejsce. Gdy już byłyśmy w mieszkaniu, przeprosiłyśmy gospodarza, ale musiałyśmy się zdrzemnąć po tych wrażeniach. Okazał się niesamowicie miłym człowiekiem, co tylko potwierdza moje zaufanie do couch-surfingu; zostawił nam klucze, powiedział ze mamy zjeść śniadanie bo wszystko w kuchni jest dla nas, a pewnie jak się obudzimy on będzie już w pracy. Nastał błogi i spokojny koniec nocy-dnia.
Od śpiewu do śpiewu.
Obudziłyśmy się między ok.12 (po wyjątkowo błogim śnie), ponieważ z kolejnego meczetu, tym razem usytuowanego prawie za oknem, znów dobiegały śpiewy. Jeszcze lekko oszołomnie podróżą, szybko zebrałyśmy się w drogę. Okazało się, iż mieszkamy w dzielnicy europejskiej, bardzo blisko małego, ale jakże bardzo tureckiego targowiska; niedaleko od portu, skąd wsypywały statki do części azjatyckiej, jednak kawałek od Hagia Sofia i Błękitnego Meczetu. Musiała być przygoda z bankomatem (zawsze pierwsza wypłata w obcym bankomacie jest stresująca, a to czy karta wyjdzie, a to czy wypłaci pieniądze itd.) i „tureckimi pieniążkami” – jak je nazywałyśmy. Mam wrażenie, że czasem z dziecięca pasją odkrywamy najpospolitsze rzeczy. Po drodze chciałyśmy kupić coś w stylu śniadanio-obiadu, ale Istambuł nie był mi łaskawy. Minęłyśmy wiele knajpek, knajpeczek i restauracji, ale wszędzie były… kebaby. Raj dla smakoszy tej potrawy, dla mnie piekiełko, bo mięsa nie jem i choć spodziewam się tego, bo wiem z jakiej kuchni Turcja słynie – brak zwykłej piekarni był dla mnie małym rozczarowaniem. Skończyło się jednak na preclu i ayranie – tureckim napoju na bazie jogurtu, podawanym do wszystkiego. A niech mnie, spróbowałam kuchni tureckiej. Oczywiście na początek musiałyśmy się zgubić. Może nie było to całkowite zagubienie, ponieważ wędrowałyśmy z mapą, ale każda z nas miała inną wizję, także gdy doszłyśmy już prawie pod miejsce oczekiwań każdej z nas, należało już wracać, gdyż zaczynało się ściemniać. Dzięki temu zrobiłyśmy niemałe rozeznanie i następnego dnia wyruszyłyśmy już pewne skąd i dokąd. Zanim jeszcze skierowałyśmy się do mieszkania, w drodze powrotnej kontemplowałyśmy widoki. Istambuł jest tak niesamowitym miastem, a specyfika jego położenia czasem skłaniała do żartów: „To co dziewczyny, pojutrze idziemy do Azji?” Niesamowite jest to, iż stojąc na jednym brzegu, w oddali widać drugą część miasta która, jest już Azją, a my rozkoszujemy się tym widokiem będąc jeszcze w Europie. Gdy musiałyśmy zdecydować, która drogą wracać i prowadziłyśmy dywagacje tędy czy tamtędy, minęło nas dwóch mężczyzn, a przechodząc dodali: „Nie idźcie tą drogą”. Rodacy i jakże doskonale dopasowali polityczne „hasło” do naszych rozważań. Wybrałyśmy jednak któraś drogę i spokojnie wróciłyśmy.
Dzień zaplanowany
Dzień drugi naszej wycieczki był zaplanowany punkt po punkcie. Skoro pierwszy poświęciłyśmy na ogólne rozeznanie się w terenie, tym razem musiałyśmy działać zgodnie z planem. Błękitny Meczet. Czasem jest tak, że jeśli się na coś bardzo, bardzo czeka, a potem dochodzi do spełnienia planów, oczekiwań, marzeń – rozczarowujemy się, bo w naszych wyobrażeniach było to czymś innym,. Błękitny Meczet mnie nie rozczarował, a wręcz przeciwnie – zachwycił tak, jak się tego nie spodziewałam. Ja czułam się, jakbym była w kompletnie innym świecie. Świecie baśni, dawnych lat, nierealności i oderwania od rzeczywistości. Aby to poczuć, trzeba tam wejść – boso i z chustą na głowie i niczym dziecko, które nie ma żadnych oporów – usiąść, nawet na środku meczetu (nie jest to żadna profanacja) i popatrzeć dookoła siebie, do góry i na boki. Niestety kontemplacji przeszkadzają fotografujący wszystko turyści, którzy z duchem czasu nie używają już do tego aparatów, a tabletów. Widok osób z 10’ ekranikami dookoła niestety ujmował magii miejsca. Następna była Hagia Sofia. Oglądając niedawno film, którego poszczególne sceny były kręcone w tym miejscu, a oko kamery uchwycił o dokładnie to co moje, ma się wrażenie spełnienia. Ja tam byłam, widziałam to na własne oczy. I chyba tyle mogę powiedzieć – są rzeczy o których się nie mówi, na nie się patrzy. Tylko trzeba uzbroić się w cierpliwość i nie zwracać uwagi na wszechobecnych turystów. Tak wiem, ja sama jestem turystką, ale staram się traktować takie miejsca z należytym szacunkiem i pewną nostalgią, a nie jako kolejny punkt – zobaczone, zdjęcie zrobione, można iść dalej.
Odpoczęłyśmy jeszcze pod palmami, niedaleko fontann, mając po jednej stronie Błękitny Meczet, po drugiej Hagia Sofia. Czas jednak ruszyć dalej: Grand Bazar. Ile się nie nasłuchałyśmy i nie naczytałyśmy o tym miejscu. Czego tam nie można zobaczyć, powąchać, zjeść i kupić. I faktycznie, tam jest wszystko. Tam jest prawdziwa Turcja. Kupcy każdym sposobem walczą o klienta, targują się, oferują, komplementują kobiety (komplementy znają chyba w każdym języku) . Tylko, że po godzinie chodzenia miałyśmy już powoli dość. Niestety wydostanie się, nie jest takie proste jak dostanie się tam. Grand Bazar ma 30 hektarów, 61 ulic, 22 bramy I około 3500 sklepów ! Gdy myślałyśmy, że jesteśmy już wolne i wychodzimy w „normalne uliczki” okazywało się, że to tylko fragment otwartej przestrzeni, a Grand Bazar ciągnie się dalej. Wszystkie drogi prowadza do Rzymu, tak? Nie, wszystkie drogi prowadza na, z i do tureckiego bazaru. Spędziłyśmy tam ok. 2 godzin, już lekko podirytowane nachalnością sprzedawców i naszą niemocą znalezienia wyjścia. Zakosztowałyśmy prawdziwej, tętniącej życiem Turcji. Najdziwniejsza sytuacja spotkała mnie jednak potem w dalszej czyści miasta (po cudownym, choć przypadkowym wyjściu z bazaru). Otóż kupując sok w sklepie i chcąc za niego zapłacić, sprzedawca nie wziął ode mnie pieniędzy bezpośrednio, tylko pokazał, że należy położyć je na stole. W oczekiwaniu na resztę wyciągnęłam rękę, lecz on widząc to nie podał mi pieniędzy do reki, tylko również pożył na stole. Unikał kontaktu ze mną. Byłam i jestem świadoma wielu islamskich obyczajów, jednak o tym, iż mężczyzna nie może dotknąć nawet ręki obcej kobiety, za wyjątkiem sytuacji, gdy istnieje taka konieczność – nie wiedziałam.
Po całodziennej wędrówce wróciłyśmy do mieszkania. Takie zmęczenie – pełne satysfakcji zobaczenia wszystkiego co zaplanowałyśmy – lubię. Naszego gospodarza nie było w domu, a pomimo stosunkowo młodej godziny bo 22, zaczynałyśmy szykować się do snu – zmęczenie dawało o sobie znać. Ali wrócił ok. 22.30 i w sumie wtedy widzieliśmy się po raz drugi, ponieważ poprzedniej nocy prawdopodobnie już spałyśmy gdy wrócił i wyszedł gdy jeszcze spałyśmy. Zaproponował nam wyjście do knajpy, i szczerze, tak jak uwielbiamy podróże, tak samo uwielbiamy ludzi i wspólne wyjścia – ale w tym momencie po prostu nie miałyśmy siły wstać z miejsca. Posiedzieliśmy chwilę, Ali wytłumaczył, że ma bardzo absorbująca pracę; my, że jest dla nas trochę kerępujące, że korzystamy z jego mieszkania jak z hotelu, ale nikt nie miał do nikogo pretensji. Ali tylko uprzedził, ze następnego dnia rano prawdopodobnie też pójdzie wcześniej do pracy
Z Europy do Azji.
Ranek – chyba nikogo nie zaskoczę mówiąc co nas obudziło. Jednak śpiew z meczetu nie był już taki jak ostatnio, tym razem choć nie rozumiałyśmy słów, byłyśmy świadome znaczenia. Ali opowiedział nam, iż śpiew poranny to Fażyr – modlitwa rozpoczynająca się o świcie, kończąca tuż przed wschodem słońca, następnie Zuhur – modlitwa środowa – rozpoczyna się kiedy słońce przekroczy zenit i zaczyna opadać, Asr – modlitwa popołudniowa, Maghrib – rozpoczyna się natychmiast po zachodzie słońca i trawa aż do zmierzchu. Isza – rozpoczyna się kiedy zmierzch zastąpi noc. Okres ten trwa aż do północy. Przeciętnym obserwatorom – takim jak my, islamski zwyczaj pięciokrotnej modlitwy w ciągu dnia, może się wydać uciążliwy, jednak ten ważny obyczaj w życiu muzułmanów, został doskonale przez nich wypracowany. Jak zwykle szybkie przygotowanie i w drogę. Dziś czekała na nas część azjatycka. Można dostać się tam droga morską lub jednym z dwóch mostów (Most Bosforski i Most Mahmeda Zdobywcy) i oczywiście uparłyśmy się, że musimy dostać się tam przez most, ponieważ kierowałyśmy się wizją: będąc dokładnie w połowie mostu – jesteśmy dokładnie pomiędzy Europą i Azją. Poszukiwania drogi skończyły się 1,5 godzinnym spacerem by na koniec dowiedzieć się, iż nie ma możliwości dostać się tam piechotą, a wszystkie autobusy odjeżdżają z miejsca, z którego wyruszyłyśmy. Choć nienawidzę się wracać – musiałyśmy. I oczywiście ponowiłyśmy próbę dostania się na drugą stronę, ale ile osób nie zapytałyśmy, każda podawała inną wersję drogi, autobusu lub miejsca wyjazdu, ale za to każdy doradzał statek, tłumacząc oszczędność czasu, nie mogąc zrozumieć czemu tak bardzo chcemy jechać mostem. Cóż, z powodu stracenia kilku godzin wybrałyśmy jednak statek (lecz wizja mostu wciąż nam towarzyszyła). Droga z Europy do Azji, statkiem w Istambule, to 8 minut. Niektórzy pokonują tę drogę codziennie, mieszkając np. w Europie, a pracując w Azji i na odwrót. Tym razem z brzegu azjatyckiego podziwiałyśmy stronę europejską. Cały Istambuł jest jednym z najbardziej zeuropeizowanych krajów Turcji. Oczywistym jest jednak, iż wyznawcy Allaha kultywują swoje zwyczaje, a turyści powinni je szanować. Dla każdego europejczyka wspomniane wcześniej śpiewy, zwyczaj noszenia przez kobiety czadoru, czy sposób zachowania, pomimo wiedzy o nich, jest zaskakujący, lecz to właśnie jest kwintesencja obcych kultur, które tak bardzo chcę poznawać. Będąc świadoma, iż zwyczajom należy się szacunek okrywałam swoje ramiona – co jest nakazane. Oczywiście wiadomo, iż turyści pozwalają sobie na wiele więcej. Jest to ich wybór, ale muszą być świadomi krytyki lub upomnienia. Pomimo, jak już wspomniałam – zeuropeizowania Istambułu i luźniejszych obyczajów, mnie zdarzyło się być obiektem takiego upomnienia. Dwa razy odsłoniłam ramiona – przy robieniu zdjęcia – wtedy zostałam upomniana słowem (tak się domyślam, gdyż nie zrozumiałam, ale ton głosu mówił sam ze siebie) i wzrokiem. Drugi raz gdy odpoczywałyśmy w parku. Był niesamowity upał i po prostu odkryłam nieco ciało w celu ochłodzenia się. Nie umknęło uwadze kobiety w czadorze. Najpierw zaczęła zerkać w moją stronę, później szeptać, na koniec nie krzyczała, ale bardzo dosadnie wyrażała swoje zdanie, kierując słowa wobec mojej osoby. Szybko ulotniłyśmy się z tego miejsca mając nadzieję, że nie była to żadna klątwa (żart). Spacer po Azji był niesamowity: minęłyśmy bazar (mniejszy i spokojniejszy niż Grand Bazar), rozkoszne widoki i spokój dookoła. Ludzie odpoczywali w niedzielna popołudnie, grillując i siedząc w dużych grupkach, w parkach nad brzegiem wody. Nasza wędrówka zmierzała w stronę… mostu! Musiałyśmy nim wrócić. Tym razem odpowiedzi były bardziej klarowne: prosto, prosto, a potem zobaczymy postój autobusowy. Postój nie był tak blisko i w takim jednoznacznym miejscu, ale znalazłyśmy. W tym momencie warto wspomnieć o niesamowitej chęci pomocy przez mieszkańców. Każdy był dla nas niesamowicie pomocny, a jeśli nie znał odpowiedzi na nasze pytanie było mu bardzo przykro. Wiele osób chciało iść z nami, pokazując nam drogę, o którą pytałyśmy. Od razu po wejściu pod górkę zobaczyłyśmy miejsce dla autobusów i w trakcie 2 minut nadjechał nasz. Informowano nas wcześniej, iż przejazd drogą lądową z Europy do Azji to ok. 40 min, wiec stwierdziłyśmy, że będziemy mieć wystarczająco dużo czasu na podziwianie miasta z autobusu. Okazało się, iż jest to czas przejazdu w godzinach szczytu. Gdy my wracałyśmy most był prawie pusty i przejazd trwał 5 minut, na szczęście szczęśliwe jak dzieci, cieszyłyśmy się patrząc z okna na dwa kontynenty.
Powrót
Oczywiście wszystko co dobre szybko się kończy. Następnego dnia powrót, zasada ta sama, wyjazd o 17 przybycie do Bukaresztu o 5 rano. Zanim jeszcze dotarłyśmy na miejsce zwiedzałyśmy jeszcze raz stronę europejską, mijałyśmy Haga Sofia, Błękitny Meczet i Uniwersytet Stambulski. Zanim jednak i tam się pojawiłyśmy, po porannej (tak, tak, śpiewy) pobudce, chciałyśmy podziękować Aliemu i pożegnać się z nim. Pokój Aliego był zamknięty, a na przedpokoju stały jego buty, więc wnioskowałyśmy, ze śpi. Dziwiłyśmy się ze nie wstaje do pracy, ale może po pracowitym weekendzie, miał w końcu dzień wolny. Kręciłyśmy się jakiś czas po mieszkaniu, nie wiedzą co robić. Dzwonić?, pukać?, czekać? Znajoma zadzwoniła do niego, ale ani nie słyszałyśmy dźwięku telefonu, ani nikt nie odebrał. W końcu postanowiłam zapukać do pokoju – nikt nie odpowiadał. Nie chciałyśmy wchodzić, gdyż w razie gdyby spał, była by to krępująca sytuacja dla wszystkich. Wiec czekałyśmy, parę razy ponawiając próby telefoniczne, pukanie i dosyć głośne rozmowy. W końcu zdecydowałam: zapukałam i weszłam – Aliego nie było! Oczywiście poszedł do pracy – widocznie w innych butach. Zapomniał zostawić nam kartki, o czym nas później poinformował. Stwierdziłyśmy, że już za dużo parodii wokół nas i chyba pora iść w miasto i przygotować się psychicznie na powrót, bo kto wie co nasza „mafia” wymyśli. Tym razem startowaliśmy z miejsca, do którego miano nas dowieźć, czyli dworca autobusowego i tam przywitał nas oczywiście nasz polskojęzyczny Turek. Tym razem bus był zapełniony pasażerami, więc czułyśmy się bezpieczniej. Ale oprócz pasażerów tył autobusu zajmował mnóstwo paczek. Na granicy turecko-bułgarskiej oczywiście czekała nas kontrola; wszystko trzeba było wypakować z autobusu, a pasażerowie musieli czekać na dworze aż celnicy wszystko sprawdzą. Na koniec dostali od naszej ekipy po oranżadzie (którą też „przewoziliśmy”) i do przodu. Kilkanaście kilometrów za granicą zatrzymaliśmy się w małym zajeździe – jak nam powiedziano – w celu zjedzenia czegoś lub skorzystania z toalety. Ponieważ nie chciało nam się jeść, w toalecie byłyśmy krótko, a na dworze było zimno, chciałyśmy jak najszybciej wrócić do autokaru. Chyba wróciłyśmy za wcześnie – panowie z ekipy chyba chowali coś pod podłogą – swoją drogą ciekawa skrytka w autobusie – i szybko nakładali na to dywan. Nie chce mi się wierzyć, że chcieli wygładzić nierówności. O co tak naprawdę chodziło? – chyba lepiej nie wiedzieć. W każdym razie ich nastroje uległy zmianie, gdy tylko wyruszyliśmy. Włączono bardzo głośno turecką muzykę, kierowca gasił i zapalał światła niczym na dyskotece, a kobieta i muzyczna z obsługi wyszli na środek, żeby potańczyć i namawiali to tego pasażerów. Zabawa była tak przednia, ze kierowca trzy razy podjeżdżał na to samo skrzyżowanie, trzy razy myląc kierunek. O piątej byłyśmy w Bukareszcie. Nasz znajomy jeszcze chciał z nami porozmawiać po polsku, ale stwierdziłam, że: idziemy, nie oglądamy się i nigdy już więcej w to miejsce nie wracamy (mam na myśli oczywiście siedzibę tej firmy)
Wrażenia.
Czasem myślę, że większe emocje wywarła na mnie sama podróż. Nie wiem czy nazwanie naszej kompani „mafią” to za duże słowo. Jak na mafię byli trochę nieudolni i niegroźni, ale jak na osobę, która nie obcuje na co dzień z takimi wydarzeniami, mogłam się poczuć dziwnie. Ale najważniejszy był Istambuł. Miasto jak już wspomniałam podzielone między Europą a Azją, miasto wielu kultur i obyczajów, miejscami samowolki – szczególnie na drodze i przejściach dla pieszych – tam światła i znaki nie obowiązują. Miasto magiczne i bajeczne. Miasto które powinno się zobaczyć. I ja tam byłam!
P.S. Zastanawiam się do jakiej kategorii zaliczyć Istambuł, Europa czy Azja. Wybrałam jednak Azję, gdyż po pierwsze byłam pierwszy raz na tym kontynencie, a po drugie Istambuł jest miastem Tureckim, która w większej swej części należy do Azji.