O Krymie marzyłam, odkąd przeczytałam o nim w podręczniku do rosyjskiego jeszcze w podstawówce. Pierwsza czytanka każdego roku zaczynała się od obozu pionierskiego Artek albo od wspomnień, jaka fajna jest Jałta i dlaczego to miasto-kurort.
Ola się zgadza, damy radę. Znamy język, chociaż to Ukraina, ale naczytałam się, że przecież na Ukrainie częściej dogadam się po rosyjsku niż po ukraińsku. Na miejscu okazuje się, że to prawda, a na głównych ulicach miast będzie właśnie trwała kampania podkreślająca, że skoro myślisz i mówisz po rosyjsku, to taki język powinien być językiem wiodącym i w szkole, i w życiu publicznym. Ja się nie znam, ale u nas to by nie przeszło.
Wylatujemy 8 sierpnia z Warszawy. Kijów. Mieszkamy przy Majdanie, a więc w sercu miasta, ale zanim dotrzemy od metra do hostelu, mamy ciągle pod górkę, dosłownie, a na końcu języka mam same bluzgi. Ale docieramy. Jest winda. Jest Ok. I po raz pierwszy i ostatni ktoś się do mnie zwraca po angielsku. Nawet w hostelu obowiązuje zdejmowanie obuwia przy drzwiach. Prawie o tym zwyczaju zapomniałam. Stołujemy się w pobliskich jadłodajniach, w których wskazuję, na co mam ochotę, a pani mi waży porcję, za którą płacę przy kasie. Zupa kosztuje niewiele ponad 2 złote, drugie danie – od 6 zł w górę. Piję kwas chlebowy, którego właściwie nie lubię. Jem ziemniaki po domowemu, czyli smażone z dużą ilością cebulki, mimo że ziemniaków nie jadam, ale lubię to.
Zwiedzamy i oglądamy. Sofia Kijowska, Złote Wrota z legendą o polskim Szczerbcu, że niby Bolesław Chrobry wyszczerbił go o tę właśnie bramę w Kijowie, ale i Złote Wrota, i sam miecz są jednak młodsze niż w legendzie. Majdan. Kijowska Ławra. Muzeum Czarnobyla.
Potem wyjeżdżamy w nocy pociągiem do Symferopolu, co stanowi właściwy początek naszej wyprawy. Po jednej nocy już rozumiem, dlaczego wszyscy chodzą tu w koszulkach bez rękawów i niemal niewidocznych szortach – w całym przedziale daje się otworzyć okna tylko w dwóch miejscach. Gorąco na zewnątrz, za to wewnątrz jest jak w piekle. Za to następnego dnia jesteśmy w brzydkim mieście – stolicy Republiki Krymskiej. W mieście z aleją Lenina i pomnikiem na początku i na końcu. Pakujemy się do klasycznego autobusu i jedziemy do Sewastopola. Z dworca do naszego hostelu marszruta, specjalny rodzaj pojazdu, coś jakby bus.
Trafiamy do naszego hostelu, chociaż nie idziemy po schodach skrótem zgodnie ze wskazówką w mailu, tylko idziemy pod górę po ulicy, wyłożonej brukiem. Miasto wypoczynkowe. „Ale do morza daleko”. Za to ma rekordową ilość pomników (podobno ponad 200, ale nie liczyłam), w tym pomnik zatopionych okrętów, i muzeum, do którego chce wejść każdy chłopiec w każdym wieku. Do tego piękny dworzec morski, z którego wypływają statki, także wycieczkowe. Tam, na schodkach, piłam wino z plastikowego kubeczka, lokalne, krymskie, najlepsze. Czerwone i słodkie. Ale już na teren obok, należący do rosyjskiej armii, ani wino, ani piwo w kubku wejść nie może.
Jurij, czyli właściciel hotelu, człowiek o niesamowitej wiedzy na temat uzbrojenia, którego żona miała dziadka Polaka, wysyła nas na obiad do „Pobiedy”. Charakterystyczny szyld jak na marce samochodu, kolejka przed wejściem, wewnątrz takie trochę komunistyczne klimaty, ale jem pierogi z makiem. Aha! Tanio, smacznie, zatem gości pełno.
Jednodniowy wypad do Bakczysaraju – dojazd autobusem, potem na miejscu marszruta. Warto było wejść na teren chanatu, aby usłyszeć o Mickiewiczu – częstym gościu, na którego cześć została nazwa nawet jedna fontanna.
Sam Sewastopol to setki pomników i schody, schody, schody, „tylko 120 schodków”, ulice się kończą niespodziewanie, dalej są schody – w górę albo w dół, skrót oznacza mozolne wspinane się po licznych schodkach. Następnego dnia się okaże, że tak jest także w innych miejscach Krymu.
Kolejny etap wypadu - autobusem z Sewastopola do Jałty. W Jałcie potrzebujemy blisko pół godziny, aby zobaczyć, gdzie jest przystanek trolejbusowy, aby przejazd nas kosztował 2 hrywny plus 2 hrywny za bagaż, czyli jakieś 1,5 zł. Wysiadamy przy kinie, skrótem – tylko 200 schodów w górę, zatem idziemy naokoło, aby tylko było bardziej płasko i mniej schodków. Docieramy. Ulica się zgadza, numer się zgadza. Ale to jest jakieś sanatorium, nie tak miał wyglądać nasz hostel! Halo! Ochrona nas odsyła, Ola wchodzi na teren i tak, to tu, jesteśmy na terenie kompleksu Kirowa, w największym sanatorium w Jałcie. Płacimy za dwa noclegi w pokoju z widokiem na morze, trochę tańszy jest widok na góry (u nas z okna widać i morze, i góry), najtaniej jest od podwórka z widokiem na inne budynki. I mnóstwo Polaków.
Docieramy do naszego bloku, wjeżdżamy, wchodzimy do pokoju – wróciły wspomnienia z lat dziecięcych i kolonie w podobnym stylu nad morzem sprzed ponad 20 lat. Spacerujemy ulicą Puszkinską, czyli głównym deptakiem miasta, żywimy się jak zwykle tam, gdzie najwięcej ludzi, ale gdzie także jest w miarę tanio - tym razem zaraz to gastronom „Po-domaszniemu”. Kotlet po kijowsku, pyszne ciasta, no, i te warzywa!
Dokupiłyśmy sobie wycieczkę do Liwadii i Ałupki (Pałac Woroncowa). To nie jest trudne – wystarczy wyjść na Puszkinską, oferty są co kilka kroków, najlepsze – naprzeciwko kościoła katolickiego. Koszt – 200 – 250 hrywien, czyli trochę ponad 100 zł. Jeśli kogoś stać, może się wybrać autokarem z przewodnikiem, jeśli nie, to w każde z tych miejsc można dojechać także marszrutkami, trzeba jeszcze zapłacić za wstęp. Liwadię oglądamy z zewnątrz, w Ałupce robię zdjęcie śpiącego lwa, przypominającego Churchilla, który miał do niego trafić. Sama Liwadia była kiedyś własnością Potockich. To tam podpisano podział Europy po II wojnie (słynna konferencja jałtańska). Ta wycieczka to jedyny nieplanowany wydatek w ciągu całego wyjazdu.
Gdy wyjeżdżamy z Jałty do Symferopola, do wyboru mamy najdłuższą linię trolejbusową albo klasyczny autobus. Trolejbus jest ciut tańszy i kusi, a i odjeżdża co kilka minut, chociaż trasa wyjątkowo długa. Symferopol teraz jakby przyjaźniejszy, ale może dlatego, że odkrywamy stołową Ewa, w której można zjeść i tanio, i dobrze. Wyjeżdżamy pociągiem do Odessy, tym razem w przedziale kupe. Mamy się niby wyspać w nocy, tyle, że w Odessie jesteśmy od 4:46. rano. Wypijamy kawę na dworcu, a potem idziemy w miasto, bo za wcześnie, aby się zameldować w hostelu. To jedyny moment w ciągu dnia, aby sfotografować puste schody potiomkinowskie. Hostel jest blisko dworca na starej pętli tramwajowej. Ciąg klaustrofobicznych małych pokoików w wysokim budynku, który był zajezdnią. Za dopłatą dostałyśmy pokój z oknem, czyli na piętrze, ale okna i tak się nie otwierają. Chodzimy po mieście, siedzimy na Dworcu Morskim, zachwycamy się morzem.
Następnego dnia, punktualnie o 21:19, wyjeżdżamy pociągiem do Kijowa. Znowu płackartnyj, ale udaje mi się zarezerwować łóżka jedynie na korytarzu. Śpię na górze, chociaż ciągle mam wrażenie, że za chwilę spadnę, więc trochę śpię, czuwam, zamykam oczy i usiłuję odpocząć. Gdy rano jesteśmy w Kijowie, chyba jednak jestem wypoczęta. Z dworca przedostajemy się do metra i ponownie jedziemy w okolice Majdanu. Tym razem mieszkamy w innym hostelu, ale zaczynam tego żałować nader szybko. Mieszkamy na piątym piętrze w wysokiej kamienicy, ale bez windy. Chodzimy tam, gdzie jeszcze chciałyśmy dotrzeć, dlatego muzeum głodu (ale tylko z zewnątrz) pozostaje nam na koniec. I sieć tanich fast foodów „Szwidko”.
Ostatniego dnia rano wsiadamy do metra, wysiadamy przed dworcem kolejowym, kupujemy po dwie paczki papierosów, bo tyle wolno przewieźć, kupujemy bilet na lotnisko i wracamy do Polski, która wita nas jak zwykle – aferami.