Mówią, że jak kochać, to księcia, a jak kraść to miliony. Kiedy jednak książąt wokół jakoś niezbyt wielu, a i milionów na horyzoncie brak, cóż pozostaje? Podróżowanie! Nie byle jakie, bo z wyzwaniem - zobaczyć jak najwięcej miejsc, jak najniższym kosztem. Ale po kolei. Jak to wszystko się zaczęło?
Podróż autostopem, bo o niej mowa, nigdy nie była moim marzeniem. Ba! Nie przypuszczałam nawet, że kiedykolwiek stanie się moim udziałem. Dopóki nie dostałam propozycji od B., znajomego z kategorii tych, których widuje się raz na kilka miesięcy, bo tak mają, bo pojawiają się i znikają gnani kolejnymi wyzwaniami. Za jego namową zgodziłam się pojechać z nim na autostopową wyprawę, najpierw w ramach Międzynarodowych Mistrzostw Autostopowych Sopot-Amsterdam; potem już na własną rękę przemierzając trasę Rotterdam-Haga-Antwerpen-Bruksela. To wszystko w 8 dni, których z całą pewnością nie zapomnę do końca życia. Pozwólcie, że zapoznam Was z fragmentami mojego pamiętnika z podróży.
DZIEŃ 1. KRAKÓW-GDAŃSK
Umówiliśmy się z B. w miejscu wylotowym z Krakowa na Katowice. I tu B. dał mi pierwsze wyzwanie, to ja musiałam zatrzymać kogoś, kto podwiezie nas nie wiadomo jeszcze jak daleko. Cóż więc było robić, wpięłam kwiatek we włosy, wystawiłam rękę i zaczęłam próbować łapać nadjeżdżające samochody. Po kilku minutach udało się! Kierowca samochodu osobowego, przewożący alkohole w ilościach bynajmniej nie detalicznych zabrał nas ze sobą i podwiózł do bramek autostrady, Ja jechałam na przednim siedzeniu, B na tylnym. Kierowca opowiedział nam o swojej pracy, o biznesie alkoholowym, etc. Ciekawe, ale nie na tyle porywające, żeby poświęcać temu teraz więcej miejsca.
Potem stanęliśmy przed kolejnym wyzwaniem - jak przekonać kogoś, kto wjeżdża własnie na autostradę, żeby zabrał nas ze sobą. Po około godzinie oczekiwania z trasy zabrał nas Pan Marek - bardzo rozmowny elektryk, który zmierzał właśnie do Łodzi. Opowiedział nam o swojej pracy, o trakcjach, słupach wysokiego napięcie, o interesach ze szwagrem i w końcu o tym, jak z kolegami robią sobie czasami żarty w pracy i zamieniają innym litery w klawiaturze, tak, że potem ciężko jest to naprawić.Jechaliśmy z nim wystarczająco długo, bo poznać historię jego życia. Potem jednak zostawił nas w Łodzi, gdzie na chwilę udaliśmy się na zwiedzanie słynnej Manufaktury, a później przez kilka godzin próbowaliśmy złapać stopa do Gdańska.
Robiło się ciemno, zimno, ale jednak adrenalina robiła swoje i postanowiliśmy się nie poddawać. W końcu po raz kolejny mieliśmy szczęście i tym razem naszym wybawcą okazał się mężczyzna w średnim wieku, jak się okazało burmistrz jednej z okolicznych wiosek, który zawsze stara się zabierać autostopowiczów, bo sam w młodości wiele razy korzystał z tego sposobu podróżowania. Pomijając fakt, że przekraczał chyba wszystkie możliwie przepisy drogowe, uratował nam życie, bo wysadził nas w takim miejscu, że w kilka minut złapaliśmy następną "okazję" - Tomka, który odwiózł nas aż do Gdańska, od razu świetnie nam się rozmawiało, opowiadał nam, że jest z Poznania, ale jedzie do Gdańska, bo umówił się tam z kumplami na paintball, szalony człowiek, ale takich ludzi trudno potem zapomnieć.
Ostatecznie kiedy wysiedliśmy w Gdańsku, pozwoliliśmy sobie na odrobinę luksusu i pojechaliśmy kolejką miejską do Sopotu, gdzie czekała nas noc w szkole, na podłodze w sali lekcyjnej. Atmosfera niesamowita, gwar, szum, rozmowy, opowieści. Przygoda!
DZIEŃ 2. SOPOT-GDAŃSK-PRUSZCZ GDAŃSKI-TCZEW-STARGARD-CZERSK-CZŁOPA-KOŁBASKOWO
Od samego rana wszyscy w szkole zerwali się na równe nogi. Pisanie transparentów, klejenie tabliczek z nazwami miast, ubieranie się w widoczne i charakterystyczne stroje, ostatnie opłaty, numerki startowe i.... w samo południe wyruszyliśmy! Słońce przypiekało wystarczająco mocno, by nie zmarznąć i wystarczająco słabo, by nie sparzyć się w oczekiwaniu na cud motoryzacyjny.
Organizatorzy mistrzostw zezwolili na poruszanie się komunikacją miejską do Pruszcza Gdańskiego, z czego nie omieszkaliśmy skorzystać. Tam jednak złapanie stopa graniczyło z prawdziwym cudem. Auta, które się zatrzymywały, były albo przeładowane, albo już zapełnione innymi uczestnikami konkursu. W sumie nie ma się co dziwić. Wystartowało w końcu aż 250 par!
Po długim oczekiwaniu udało nam się zabrać z młodym małżeństwem, które podwiozło nas do Tczewa. Z plecakami na kolanach i karimatami w rękach przejechaliśmy ten dystans, słuchając ich zdziwionej, ale nad wyraz pozytywnej reakcji na pomysły, takie, jak ten z mistrzostwami autostopowymi.
Później z Tczewa czekało nas kilka krótkodystansowych przesiadek z osobami, których nawet za bardzo nie zdążyliśmy poznać. Tak było aż do Czerska, skąd zabrało nas z kolei nieco starsze małżeństwo, któremu ewidentnie obudził się instynkt macierzyński na nasz widok i które próbowało przez CB radio znaleźć dla nas kolejnych "przewoźników", niestety nie udało się i w rezultacie zostawili nas przed zamkniętą stacją benzynową w Człopie, w środku nocy i bez żywej duszy poza nami. Jednak i tam udało nam się zatrzymać parę jadącą do Szczecina i zawieźli nas aż do przejścia granicznego w Kołbaskowie, gdzie na otwartej tym razem całodobowej stacji benzynowej spało już kilkanaście par z naszych mistrzostw.
DZIEŃ 3. KOŁBASKOWO-HANNOVER-AMSTERDAM
Była 3 w nocy spaliśmy z B. na zmianę, a bladym świtem zaczęliśmy pytać kierowców na stacji o to, czy by nas ze sobą nie zabrali. Do dziś nienawidzę tego robić. Łapanie samochodów w ruchu to jednak co innego, niż takie "żebranie" o kawałek siedzenia i podrzucenia w jakiś zakątek świata. No, ale cóż podróże kształcą i trzeba czasami przekraczać siebie i swoje bariery, ograniczenia i niechęci.
Tak więc w Kołbaskowie udało mi się namówić młodego chłopaka, jadącego oldschoolowym samochodem na podrzucenie nas do Hannover. Wprawdzie jadąc z nim mieliśmy wrażenie, że zaraz będziemy zbierać części sypiącego się samochodu z drogi, ale kiedy nasz kierowca opowiadał nam o swojej mamie i relacjach z nią, czuliśmy się o tyle bezpiecznie, że wiedzieliśmy, że mama na pewno nie pozwoliłaby mu prowadzić samochodu z niedozwoloną prędkością. A więc i ewentualne części wraku mogliśmy z powodzeniem złapać i dogonić samochód. Na szczęście nie było takiej konieczności.
W Hannover natomiast dosyć szybko "przygarnęło nas" młode małżeństwo jadące do Amsterdamu. Jedyny problem z nimi był taki, że wysadzili nas u wlotu do miasta na środku kilkupasmowej drogi. Na dodatek na "dzień dobry" złapała nas policja, ale udało nam się ich trochę rozbawić naszą historią o autostopie i pozwolili nam odejść. Niemniej jednak musieliśmy opuścić drogę w sposób mało subtelny i bezpieczny - schodząc ze stromej górki prowadzącej na chodnik pod jezdnią. Mój plecach zjechał przodem, ja modliłam się, żeby się gdzieś nie przewrócić. Udało się! Byliśmy w Amsterdamie! Teraz pozostało jeszcze znalezienie punktu, gdzie była meta. Dotarliśmy tam w samo południe, dokładnie 24 godziny po starcie, zajmując 64 miejsce na 250 możliwych. Nieźle. Biorąc pod uwagę, że to moja pierwsza tego typu wyprawa w życiu i że konkurencja była naprawdę duża. Na miejscu okazało się jednak, że przygoda dopiero się zaczęła.
Trochę się z B. rozdzieliliśmy - zmęczenie materiału po spędzaniu ze sobą 24/24. Ja poszłam zwiedzać z Marysią i Robertem, którzy średnio byli zadowoleni ze swoich autostopowych kompanów. Ja się nie odzywałam, mieliśmy pewne nieporozumienia, ale było ok.
A wieczorem... Zamiast płacić za pole namiotowe (czy muszę mówić, że nie mieliśmy nawet namiotu?) wraz z kilkoma innymi autostopowymi parami postanowiliśmy spać w krzakach pobliskiego parku. Szok! Ale dreszczyk adrenaliny jeszcze nikomu nie zaszkodził.. chyba.
DZIEŃ 4. AMSTERDAM
Ha. Dzień kryzysu jeśli chodzi o mycie chusteczkami nawilżającymi. B. udało się wziąć prysznic na pobliskim campingu, bo Pani z recepcji najwyraźniej się spodobał. Ja nie miałam takiego szczęścia, więc wraz z Marysią i Robertem udaliśmy się na poszukiwanie prysznica publicznego i znaleźliśmy... na dworcu. Najdroższy i najbardziej wyczekany prysznic w moim życiu, och ach, ale za to potem człowiek jest jak nowo narodzony! Potem z B. i resztą krzakowej ekipy pospacerowaliśmy trochę po mieście i chłopcy postanowili zakupić "grzybki". Ja nie skorzystałam, ale przyznaję, że było to doświadczenie niesamowite obserwować tłumek ludzi polegujących na kocach i gadających od rzeczy. B. miał wizje, że pływa i dostawał głupawek. W takiej sytuacji nigdy go nie widziałam.
Wieczorem było ognisko na campingu, mogliśmy tam oficjalnie wejść jako uczestnicy. I wtedy już było naprawdę fajnie. "Grzybiarze" ochłonęli, poznaliśmy jeszcze 4 Polki, które mieszkały w krzakach nieopodal. Miło, zabawnie, szalenie i tak jakoś niewiarygodnie. Trochę jak w jakimś śnie.
DZIEŃ 5. AMSTERDAM-HAGA
Od rana wszyscy zaczęli się rozjeżdżać, bo mistrzostwa dobiegły końca. Dla nas był to jednak dopiero półmetek podróży. Naszym pierwszym przystankiem była Haga. Łaziliśmy z bagażami po mieście, nie mając jeszcze pomysłu gdzie śpimy i czy jeszcze tego dnia ruszamy do Rotterdamu. Mieliśmy nadzieję, że nie będzie padać, bo zapowiadała się kolejna noc pod gołym niebem. Próbowaliśmy holenderskich specjałów, a później umawialiśmy się, że jedna osoba ma 18 minut na zwiedzanie, a druga w tym czasie pilnuje bagaży. Potem się zmienialiśmy. To był jedyny logiczny system, żeby nie zostawiać bagaży bez opieki i żeby pobyć trochę z samą sobą. W końcu po tym seryjnym zwiedzaniu ustaliliśmy, że będziemy spać w parku, w zaroślach, najpierw jednak poczekamy aż się ściemni i najpierw poszliśmy na chwilę na przepiękną plażę i deptak, a potem spędziliśmy wieczór w McDonald's. Noc w krzakach zapowiadała się trochę przerażająco, tym razem tylko w dwójkę, z odgłosami ludzi, pohukiwanie sów i pogruchiwaniem gołębi (czy ja wspominałam, że panicznie boję się ptaków?). Ostatecznie jednak udało się przetrwać.
DZIEŃ 6. HAGA-ROTTERDAM-ANTWERPEN
Zerwaliśmy się bladym świtem i udaliśmy się na drogę wylotową z Hagi do Rotterdamu. Dojście do wylotówki zajęło nam 2 godziny, byliśmy padnięci, więc rozłożyliśmy się na pierwszym kawałku trawnika jaki znaleźliśmy koło drogi i zaczęliśmy jeść śniadanie, olewając mijające nas samochody. Zostawiliśmy tylko na widoku tabliczkę z napisem ROTTERDAM, żeby później jej nie musieć szukać. Jakież było nasze zdziwienie, gdy już 5 minut później jechaliśmy w tamtym kierunku z Holendrem, który z własnej woli zatrzymał się, żeby nas zabrać. Bardzo miły człowiek! Opowiedział nam, że obecnie pracuje w korporacji, ale w okresie młodzieńczym sporo podróżował w taki sposób, jak my. Wprawdzie myślał, że ja i B. jesteśmy parą (co jest dalekie od prawdy), ale jako, że w trasie bezpieczniej trzymać się takiej opcji, nie zaprzeczaliśmy.
Kiedy dojechaliśmy przeszliśmy spory kawałek z bagażami i ostatecznie osiedliśmy w wielkiej i super wyposażonej informacji turystycznej. Ciepło, darmowa kawa, dostęp do internetu, przewodniki. Żyć nie umierać. To był nasz punkt zbiórek - podczas, gdy jedno z nas zwiedzało, drugie mogło zająć się czymś pożytecznym w tej naszej oazie.
Podczas spaceru naszła mnie refleksja, że tutejsze budynki są niesamowite, jedne wyglądają jak piernikowe chatki, inne wręcz przeciwnie, jak drapacze chmur. Trochę jakby zderzenie dwóch światów. Strasznie banalnie to zabrzmi, ale zachwyciło mnie muśnięcie nieznanego, ba! pomyślałam nawet, że jest lepsze od dogłębnego poznania, bo pozostawia miejsce na niedomówienia i zaintrygowanie. Ale to tak na marginesie.
Kiedy w końcu zdecydowaliśmy wyruszyć, miło się zaskoczyliśmy. Jechaliśmy z mężczyzną, który tak bardzo chciał nas ze sobą zabrać, że omal nie spowodował wypadku!
W Antwerpen spędziliśmy popołudnie, a na noc mieliśmy nocleg u koleżanki B. Jak bardzo doceniliśmy łóżko, wannę i normalne warunki życia! Tego się nie da opisać. Spaliśmy w mieszkaniu, gdzie żyli sami Hiszpanie przebywający na Erasmusie. Zabrali nas na mecz, potem poszliśmy na kolację, napiliśmy się piwa, poszliśmy na uliczny koncert. Bardzo mi się tam podobało!
DZIEŃ 7. ANTWERPEN-BRUKSELA-GDZIEŚ W NIEMCZECH
Musieliśmy wstać o 5 rano, bo koleżanka B. i jej znajomi wyjeżdżali na wakację do Berlina. Odprowadziliśmy ich na autokar. Ale nam dotarcie do obwodnicy zajęło prawie 2 godziny. Na szczęście łapanie "stopa" poszło nam tam szybko. Kierowca, niezbyt rozmowny, podrzucił nas na stację benzynową pośrodku niczego.
Na stacji po raz kolejny musiałam przełamać swoją barierę i pytałam ludzi, czy by nas nie podrzucili do Brukseli, bo chcieliśmy ją zobaczyć.
W Brukseli znowu zwiedzaliśmy na zmiany. Zaskoczyłam się tym miastem, które kojarzyło mi się głównie z polityką Uni Europejskiej. Bruksela jest przepiękna, malownicza i pełna uroczych zakątków. Coraz bardziej zaczęło mi się podobać takie życie włóczęgi. Czas nas nie goni, jedziemy, gdzie nas oczy poniosą, śpimy, gdzie popadnie, poznajemy mnóstwo ludzi i miejsc.
To generalnie był bardzo niesamowity dzień. Spróbowaliśmy chyba miliona rodzajów belgijskich słodyczy, na koniec próbując truskawek w czekoladzie. Odkryliśmy jak genialne są miejskie leżaki w parkach. Ale zdawaliśmy sobie sprawę, że pora wracać. Nieco jednak zmęczeni stwierdziliśmy, że trochę dla żartu zaczniemy łapać "stopa" niemal w centrum miasta. Stanęliśmy na zmianę z tabliczką z napisem POLAND i czekaliśmy co się stanie. Chyba wzbudziliśmy ogólną sensację. Ludzie robili sobie z nami zdjęcia, albo pukali się w czoło. A nas to bawiło. I to było cudowne.
Jakież jednak było nasza zdziwienie, kiedy przed nami zatrzymała się... polska ciężarówka!Prowadził ją Dawid, kierowca w naszym wieku (wówczas 24), który miał niesamowicie zabawny sposób bycia. Wtrącał mnóstwo niecenzuralnych słów, nawet tam, gdzie one zupełnie nie pasowały, w związku z czym bawiło nas to nawet bardziej, przykład? "Trzeba poszukać miejsca, gdzie by Was tu bezpiecznie wyje..ć". A wcześniej prosił mnie o otwarcie okna za pomocą paznokci, bo "korbka się zje..ła". Przy okazji Dawid opowiadał nam o swoich byłych dziewczynach, o prostytutkach przydrożnych, a później włączał nam muzykę disco-polo i techno na przemian, bo to jego ulubione gatunki muzyczne. Niestety musieliśmy się rozstać na jakiejś niemieckiej stacji benzynowej. Tam jednak udało nam się załapać na przejażdżkę z postacią co najmniej niebanalną. Mężczyzna w srebrnym sportowym samochodzie. Takim, jak z filmów. Strasznie mi się to auto spodobało i pomyślałam, że byłoby super mieć je w kolekcji samochodów, którymi podróżowałam. I o dziwo, stało się tak, jak chciałam! Belg, pędził z prędkością 270 km/h, widziałam, bo siedziałam na przednim siedzeniu, opowiedział, że nie wie czemu, ale ostatnio mu odpadła skrzynia biegów i ją zmieniał, włączył muzykę na full. I zdecydowanie był najbardziej szalonym z dotychczasowych "przewoźników". Jak się okazało był artystą, ale z powodu niemożności osiągania dobrych zarobków w tym zawodzie, otworzył sieć restauracji. Jego żona mieszkała jednak w Niemczech i do niej właśnie zmierzał, po drodze nas zgarniając. Kupił nam coś do picia. I opowiedział o tym, że mimo, że ma już 46 lat, nadal ma poczucie, że wiele przed nim do zrobienia, że czuje, że spełnia się nieustannie. Niezwykły człowiek. Ostatecznie dzięki niemu w samym środku nocy wylądowaliśmy w środku nocy na stacji benzynowej koło Kolonii. Mieliśmy szczęście, bo stacja była całodobowa, wyposażona w prysznice i łazienki, a obsługa pozwoliła nam się zdrzemnąć na piętrze.
DZIEŃ 8. POWRÓT
Po nocy na stacji, rano, udało nam się załapać w trasę z dwoma Polakami, jadącymi z Drezna. Zabrali nas do Centrum Handlowego, gdzie mieli coś do załatwienia, ale za to potem odwieźli nas aż do Katowic. Oni sami jechali do Bielska Białej. Ojciec z synem, bo taki był skład tego samochodu, byli zszokowani naszym sposobem podróżowania i podchodzili do niego dosyć sceptycznie. Kiedy już wysadzili nas w Katowicach, byliśmy bardzo zmęczeni. B nawet myślał o tym, czy nie wracać pociągiem, ale daliśmy sobie chwilę i zatrzymał się przewoźnik suszonych owoców, który zawiózł nas do Krakowa. Prosty człowiek, żywiołowo opowiadający o swoich wczasach w Egipcie. Wysłuchaliśmy go i dojechaliśmy!
To była niesamowita przygoda, którą trudno dokładnie odtworzyć i opisać, ale może warto? Może to jest dobry czas?