Kilka lat temu otrzymałam pocztówkę ze świata, gdzie „ludzie chodzą nogami do góry” – jak określił nadawca. Napisał jeszcze: „życzę Ci, byś kiedyś spotkała misia koalę żyjącego od wieków w inkubatorze cywilizacji”. Wyprawa na antypody pozostawała jednak przez lata wyłącznie w sferze marzeń, aż do stycznia 2007 roku. Perspektywa spotkania oko w oko z rozkosznym misiem wprawiała mnie w euforię. „Koniecznie muszę go wziąć na ręce!” – postanowiłam.
Piękniej niż na widokówce
W Australii wszystko jest egzotyczne, niespotykane, większe. Przyłapałam się na tym, że chcąc opisać tamtejszą rzeczywistość, używam wyłącznie określeń: „piękne, niesamowite, inne…” Dźwięki, obrazy, nasycone kolory, przyroda, zwierzęta, styl życia i sami mieszkańcy, którzy przybyli z najróżniejszych zakątków świata i na każdym kroku mojej wędrówki byli życzliwi i serdeczni. Rdzenni mieszkańcy Australii – aborygeni wydawali się wprawdzie nieco zdystansowani, ale przyjęli nas uprzejmie.
Uroki Melbourne
Najpierw odwiedziłam Melbourne, drugie co do wielkości miasto Australii. To miasto kontrastów. Budynki z epoki wiktoriańskiej przemieszane z nowoczesnymi wieżowcami. W nich wiedzie życie w zgodzie i harmonii przeszło 140 nacji. Włócząc się uliczkami, miałam wrażenie, że esencją życia tego miasta jest jedzenie, sport i sztuka. Kiedy szukałam najładniejszej widokówki, mój wzrok zatrzymał się na tej dobrze znanej jeszcze z czasów szkolnych. To był znak – przypomnienie, bym dłużej już nie bawiła w mieście, tylko wyruszyła na poszukiwanie zwierzątka żyjącego w „inkubatorze cywilizacji”. Następnego dnia wybrałam się do ogrodu zoologicznego, całkowicie odmiennego od znanych nam w Polsce. Jest to rodzaj parku, w którym zwierzętom pomaga się wrócić do naturalnego środowiska. Przy wejściu otrzymałam plan z informacjami, gdzie znajdują się poszczególne zwierzęta i o której godzinie są karmione. Chciałam nakarmić psa dingo i posłuchać ciekawych opowieści opiekunów zwierząt. Po drodze odwiedziłam strusie, papugi, dziobaki, kangury, krokodyle, wombaty. Na końcu trasy moim oczom ukazały się wymarzone misie. Niektóre – jak zwykle – spały, inne przeżuwały kolejne liście eukaliptusa. Robiły to tak niespiesznie, że miałam ochotę wziąć jednego na ręce i zdrzemnąć się chwilkę w cieniu jakiegoś rozłożystego drzewa. Jednak dzień chylił się ku zachodowi, musiałam więc opuścić to niesamowite miejsce.
Biesiada pod wiszącą skałą
Nie pozna prawdziwego australijskiego ducha ten, kto nie pojedzie w niedzielę na barbecue w jakieś urokliwie miejsce. Znajomi zaplanowali Hanging Rock. To miejsce, gdzie wydarzyła się historia, na podstawie której Joan Lindsay napisała powieść „Piknik pod Wiszącą Skałą”. Kiedy uświadomiłam sobie, gdzie tak naprawdę się znajduję, dodało to pikanterii samemu biesiadowaniu, nie mówiąc już o „smakowaniu” krwistego steka, tak typowego dla miejscowej kuchni. W Australii barbecie ma swoją celebrę – pieką go, popijając przy tym dobre trunki, wyłącznie mężczyźni. Kobiety przygotowują sałatki i rozmawiają o dzieciach lub pogodzie (to jedyne tematy dopuszczalne w towarzystwie). Było to dla mnie dość osobliwe, ale szybko zrozumiałam, że taka etykieta ma swoje dobre strony.
W malowniczym Sydney
Troszkę zmęczona biesiadowaniem wybrałam się do Sydney – miasta, które kojarzy się przede wszystkim z malowniczym portem, mostem Harbour Bridge i oczywiście gmachem opery. Największe miasto Australii zauroczyło mnie. Współczuję jednak jego mieszkańcom, ponieważ przemieszczanie się w nim na co dzień, ze względu na ogromną liczbę wysepek, jest bardzo trudne i czasochłonne. Wszystkie miejsca warte zobaczenia przez turystów znajdują się w samym centrum: Opera House, Queen Victoria Building (market), Sydney Tower (wieża widokowa), Darling Harbour (port), Sydney Aquarium, Marine Museum. Nie odmówiłam sobie przejażdżki kolejką Monorail, poruszającą się wokół centrum dość wysoko nad ziemią tylko na jednej szynie.
Spotkanie z mieszkańcami Queensland
Wiedziałam, że tam, dokąd się udaję na kilka dni, mogę spotkać krokodyla zagubionego gdzieś w nurtach rzeki, pająka Red Backa czy jadowitego węża wylegującego się w przydomowym ogródku. Pomimo obaw, chciałam zobaczyć największą atrakcję Cairns – Wielką Rafę Koralową, w której żyje 1600 gatunków ryb, 6000 rodzajów skorupiaków, 4000 mięczaków oraz żółwie, wieloryby, delfiny, rekiny…Queensland kryje w sobie niezliczone atrakcje. Poza rafą warto w nim odwiedzić TJAPUKAI, czyli aborygeńskie Centrum Kultury (za jedyne 85 australijskich dolarów), aby poznać zwyczaje rdzennych mieszkańców, ich kulturę i tradycje, zjeść z nimi obiad (np. białe larwy), a potem przejechać się kolejką linową Skyrail i z wysokości podziwiać wodospad, szczyty gór, rzeki, lasy tropikalne. Ostatni tydzień miałam spędzić w stanie Viktoria – gdzie, poza pięknymi plażami, mnóstwem parków krajobrazowych, słonych jezior (często wyschniętych), można również zobaczyć koale na wolności. Wszystkie napotkane przeze mnie zwierzęta były do mnie bardzo przyjaźnie nastawione: widziałam stado dzikich kangurów, kolczatki, papugi, kookaburrę oraz posilające się na drzewie tuż przy drodze niedźwiadki. Byłam oszołomiona i szczęśliwa. Nie wiedziałam, że czeka mnie coś jeszcze…
Miś o zapachu eukaliptusa
Kiedy jechałam trasą Great Ocean Road, której uwieńczeniem jest jedna z najczęściej odwiedzanych i fotografowanych atrakcji turystycznych – grupa kolumn z wapienia stojących w morzu nazywana dumnie „Dwunastoma Apostołami”, na środku autostrady zauważyłam bezradnego koalę. Siedział zdezorientowany i wystraszony. Podbiegłam, jak mogłam najszybciej. Ostrożnie wzięłam go na ręce i zaniosłam na pobocze. Wrażenie niesamowite – nie Spodziewałam się, że koala ma tak delikatne, mięciutkie futerko. Nie dane mi było jednak nacieszyć się obecnością zwierzątka. Jak spod ziemi pojawił się przede mną patrol policji. Uprzejmi funkcjonariusze podziękowali mi i ostrzegli przed niebezpieczeństwem, jakie może wyniknąć z ewentualnego podrapania lub, co gorsza, pogryzienia, i zabrali niedźwiadka, aby wywieźć go w bezpieczne miejsce. Długo nie mogłam ochłonąć. Wieczorem zastanawiałam się nawet, czy aby na pewno powinnam myć dłonie, tak mocno pachniały olejkiem eukaliptusowym.
Czas się pożegnać
Ta ogromna wyspa – kontynent już na zawsze pozostanie dla mnie krainą czerwonych piasków, pustynnych szlaków, dziwnych dźwięków, roślin i zwierząt. Na razie cieszę się tym, co widziałam i przeżyłam. Ale jeśli nadarzy się taka możliwość, aby pojechać po raz kolejny do kraju, gdzie ludzie chodzą „nogami do góry”, gdzie na niebie widnieje dumny Orion i Krzyż Południa, nie zawaham się ani minuty.